Moje wiersze







W nowszym wydaniu


dawno, dawno temu, jak w znanej baśni
całkiem niedawno, jeśli spojrzę we właściwą stronę

lodowy koń ostrzy podkowy
pędzi przez lód, śnieg , zmarznięty staw
wyobraźnia otoczyła go lasami i cichą nocą z gwiazdami

zimowy sen , gdzieś za nami
jak baśń Andersena
zostają okruchy, bo życie nie chce być bajką
słodką przestrzenią małych kroków, wesołą huśtawką

czas ma wiele stron unosi w górę , opada
opada i wiem, że to chwilowe

patataj, patataj słychać oddalający się tętent gdzieś na linii horyzontu srebrna grzywa

zatrzymać chwilę, a może zostawić czas na nowy obszar, ten którego nie znam




Mały biały domek

zbuduję go na wietrze
będzię miał skrzydła
srebrzy się blaskiem księżyca i pyłem gwiazd
przez koronki mojego okna zagląda noc

w złotych szybach zarys rozbudzony  
świeże powietrze miesza się z zapachem chleba
masła i porannej kawy
to już ranek

każdą cegłę mojego domu noszę w sercu
podaję ci rękę bez słów
nie musisz znać mojej mowy
wystarczą gesty

otwieram drzwi

śpiewają ptaki
pachną kwiaty, a błękit nieba łączy się z obłokami

mój mały biały domek
nie zna granic
jest mój dla ciebie








Małe marzenia

łąki, łąki zielone
wiatr przesuwa zieleń
 fale

moje stopy zroszone
oddycha ziemia
złote kwiecie

rechot żab
czy są jeszcze?

łąki, łąki betonów
wiatr stukocze o szyby
wdycham

szybkość miesza się z tlenem

stopy zroszone potem

gnam zostawiam zieleń
kiedyś wrócę
podniosę źdźbło trawy

łąki, łąki zielone



My kobiety idealne



czasami wiatr plącze mi włosy

słońce doda rumieniec



szybkim krokiem gonię następną godzinę
już nie niosę siatek z zakupami
mam prawo jazdy

lubię pachnieć deszczem

zapach perfum unosi się z mojej skóry
tych co dostałam bez okazji
nagle deszcz zmoczył moje włosy , suknię
chlapie woda w szpilkach

deszczowa piosenka brzmi w uszach
przestaje być sztywna posągowo
jestem taka jak wczoraj

krople znikają w ziemi
świeże powietrze na wysokości nozdrzy

spadł śnieg, gwiazdy, iskry w moich oczach
zostawiam stereotypy
wpadam we własną przestrzeń







Przebudzeni


wydaję mi się ,że znam wiatr
słońce i każdy odcień promieni

siadam na brzegu

obszar,płynny ,złocisty, unosi fale,ocean który znam jak wiatr

głaszcze moje stopy, szepcze zalotnie

zanurzam rozpalone ciało

w sercu nie mogę zniszczyć żaru
przestanę być  podróżnikiem



zmiana temperatury,inny sen
stary wygrywał kołysanki , tulił ciemne godziny i rozdawał gwiazdy



biały odcień ma dzisiejsza noc
w oknach pali się światło monitora

obcy Bóg rozdaje słowa

nie ma nic głupcze

nie marnuj siebie zapalając świeczki

jego nie ma,jestem ja



dumny mechanizm powołany we mnie
myślisz,że możesz,chcesz

dorównać,zapomnieć,zmienić



jestem pewna , że stary obraz lepiej wyglądał bez kamuflażu
w nim tańczyły maki ,słowik na bzie śpiewał, sprytny kot ocierając się o nogę,chciał mleka i kąta w sercu



na wietrze, który znam tańczą liście
nie potrafię ich zatrzymać,poznać

migają przystanki, zostają w dali

zapomniany przy świecy starego słowa czytam ukradkiem





Dziekuję za jestem

skrawek nieba, obok równo poukładanych desek
dzień pokrył kurzem płatki
tyle kroków mijało niebieski fragment
ślepo poganiając ranek

dostrzegłam, zapamiętałam, zabrałam
na póżniej
 chwile, obrazy zapisane w mózgu
przestrzeń czeka w kącie 
lat , a może dłużej

metro, bieg, prędkość
czerwone światło, przystanek
niebieskie kwiaty złapały?
stopy, przystanęłam dla siebie
 małe zapomnienia w godzinach pełnych walki










 Małe westchnienia   

     
        

można się narazić na kpinę podziwiając anioły

one są tuż za rogiem, w parku porastają zielenią

na starej półce z białą koronką stoją przy napisie

to, co mam w sercu mam na dłoni



w owocowym sadzie spacerują wśród drzew

przekornie obserwując dojrzałe jabłka

wśród róż zwłaszcza tych czerwonych czekają
jak ja lub ty zbliżamy się i pójdziemy wspólną ścieżką

na wrzosowiskach, samotne wpatrują się w blask
aleksandrytu chcą zbudować drogę
od dnia do nocy drogowskaz na zmianę strony

mój był porcelanowy, stał na półce babci
zwykły odlew o złotych skrzydłach, zapomniany
a jednak to do niego wzdycham wspominając te małe
dziecięce zachwyty



Ten obraz, chociaż nie znam autora, bardzo mi się podoba. Im człowiek jest starszy tym więcej ma pytań o to co się stanie, jak to będzie i czy  będzie. Obraz to wizja tego, że będzie dobrze, bo nie wyobrażam sobie fruwać: ) w jednym miejscu i to już wszystko. Jest w nim tyle ciepła i radości, że można przestać się zastanawiać. Myślę, że ludzie, którzy twierdzą, że nie ma nic bardzo się mylą, bo wtedy nic nie miałoby sensu. Po co taka długa droga, jeśli miałaby być zakończona pustką , dlatego Anioły są tuż  za rogiem, tak jak w piosence.






 Wietrzne spódnice





pofrunął pod samo niebo
różowo- biały rąbek
zwiewnej spódnicy



bolą szczupłe stopy giętkiej kobiety
na paluszkach,paluszkach w takt widowiska
skok i spadek w atłasowych butkach



piękny taniec i gra mięśni
drobi kroki czas jej czas
tak tak bije zegar



taniec , taniec baletnicy










Zapach pomarańczy



oparłam dłonie o ramy lustra
przyglądając się sobie
oczy , cała twarz i ciało
wyobrażam sobie , gdy zacznie znikać



widziałam ramy bez lustra
stalowe ozdobione koronką- takie moje
przyglądam się sobie ponownie
jestem wewnątrz siebie, więc czym się martwię?



obraz pomarańczy powstał w głowie
w chwili gdy przez firanki wpłynęły
promienie zachodzącego słońca
pomarańczowa kula i ten aromat



jestem znowu dzisiaj z pamięcią na później








wieczór w wiśniowym sadzie

spadł z nieba  jak deszcz
 na kiście czerwone
spacer wśród drzew

wdychałeś gorzko słodką woń
czerwone tętniące życiem
owoce serca

 w soczystym wnętrzu ukryty zapach
zapach nadchodzącego wieczoru
  czerwień wśród liści 

dobre są chwile wśród wielkich spraw
 bez polityki, banków i pieniędzy
 wieczorem sad ma dużą moc

 tylko ty i cisza






Do wolności 

na stole jogurt truskawkowy
delikatna woń , róźowa przestrzeń 
ciesz się chwilą , jest dobra  i bez ograniczeń


nie wolno mi jeść zbyt wiele
nie będę właściwie reprezentować siebie
podróżować mogę, ale z ryzykiem
dużo nas i nie to samo patrzenie na drogę

czasie- jeśli mogę cię nazwać
właśnie wyszukałam zdjęcie różowego jeziora
piasek szeleści pod stopami
zachòd słońca

spójrz jak czerwień całuje swoje odbicie
rozsuwa głębie i szuka tego co ja
co ty
dawniej
dzisiaj
beztroskiej godziny pachnącej owocami
bez obliczeń, filozofi, rywalizacji
tylko ja ty i smak beztroski







Przed świtem


granatowy kolor  otulił niebo
sen jeszcze nie złączył powiek
tyle myśli jest w wieczornej ciszy
mojej dla mnie samej


chcesz posłuchać opwieści
to kiedyś było
koronki , atłasy i zapach kwiatów
kobieta wsłuchana
w muzykę nocnych kwiatów
chcesz powiedzieć

 to nie są dzwięki, ich tu nie ma
są zapachem
tańczysz  nie słysząc melodii








Na podwórku


marzy ci się nieziemska kraina
pełna tajemnic i skarbów
a opodal  starej chaty spaceruje kogut
piał wcześnie rano budząc chłopa

ziemia mały kawałek, który jest twój 
pięlęgnowany pachnie dawnymi  zbiorami
spoczywają w nim sny tych co siali zboże

chabry unoszą delikatne płatki
na nich niebo  kołysze swój błękit
a wiatr ten urwis plącze liście wierzbom

spojrzałam na róż angielskiej róży
tak daleko do czasów
czasów malowanych dzbanków 
mleko i pajda swojskiego chleba

teraz i dawniej
blisko i daleko
do jednego poranka na starym fotelu
 przysnęłam w sadzie dzikich grusz








Lodowe okruchy


to było dawno temu , jeszcze w czasach baśni
marzenia były realnnymi obrazami
do których w cichym czasie wracałam
rozjaśniały nudne wieczory zapalając lampki

na szczycie niedostępnej góry srebrny pałac

okiennice z szybami z lodowych tafli
księżyca światło wpływało wąskim przesmykiem
szczelina była od zawsze

królowa śniegu przychodziła czasami

znikała w bieli miejsca, bronła dostępu

zapominam o ryzyku

 dostrzegam możliwość latania








Światło i białe obrazy

Hej kolęda ...kolęda
drzewa pod puszystym śniegiem
ogrzewają konary

biały kościółek z witrażem kolorowym
fioletem nieba
złoty blask pierwszej gwiazdy przenika
do mnie,  do ciebie

rozścieliłam biały obrus i czekam
hej kolęda ...kolęda
pędzą , pędzą sanie

kolory tańczą z płatkami śniegu
 dzwonki jak srebrne kwiaty
pięśni brzmią przy blasku choinki

ciepło ogniska i uśmiech
tych co dzielą się krótką chwilą
,,jest taki dzień,, milkną słowa

wystarczy cieszyć się
cieszyć się czasem jasnej gwiazdy












Liliowy kapelusz


nic tylko wzdychać do ostatnich promieni ,
a przecierz są wrzosy, poranki aksamitne
 z szarym odcieniem chmur

i ten spokój w zaciszu sadu , gdzie
dojrzałe jabłka rumieniąc się czekają
tak jak ja

jestem kobietą
matką , młodością , starością
jedną i tą samą kiedyś ,teraz










trzy spotkania

rozpoczyna się bieg w stronę słońca
mruczy kot cierpliwie czekając na mleko
za oknem kogut siedzi na metalowym płocie

znikł czas ,  w którym potrafił piać o poranku
gorąca kawa lub herbata , włączam telewizor
chwila przed progiem

za

krople deszczu spływają w takt tego co niesie dusza
chciałabym nazwać ją kolorem, mieć nadzieję
na  skrzydłach złotych w stronę tej części

niezbadanej


gdzieś pomiędzy czasem właściwym
 i tym co zatrzyma oddech
zapiszę siebie na później


w ścisku powracających kroków
 później przytulając szarą poduszkę

zapadam w sen

biegnę, po zielonych łąkach
przesypuję złoty piasek
 zielone drzewa cichną, bo czas ukrył obraz
ten w którym nakreślono jutro





Mgły i pajęczyny

To ten czas , przez który zagląda księżyc
chmury otulone szarą koronką
za chwilę znikną pod sennymi powiekami

pozostał   szlak, gdzieniegdzie
zapleciony czerwienią 
cisza, pajęczyna - wilgotne ciepło
dotyka czoła, znika  szybkość

pędzące metro jak widmo po drugiej stronie
złoto-czerwonego obrazu
dla mnie smak ciepłej herbaty
pajeczyny, nici na końcu, przy zachodzie
twoim , moim i wielu przed















Optymistycznie

Znam już szelest liści i tych  nasączonych zielenią
 iskrzą się w pierwszych promieniach słońca
 zabawne, żywo podrygują w powiewach wiatru 
tak jak ja kiedyś w swoich pierwszych trampkach
 biegałam w zaułkach miasta.

 Ciężkie , nabrzmiałe od zieleni
 podczas letnich dni są parasolem 
 pod niebem z zielonym ażurem cisza i letni spokój 
 nadchodzi czas niespodzianek
 kobierce z wzorem kolorów i zamęt . 

Czerwień, złoto lub brąz z szarym
 będą przykrywać chodniki, ulice
 w kolebce czystego błękitu rozegra się scena 
jesień będzie hulać i tulić
z herbatą przyprawioną rumem przetrwam .

Spojrzę na zdjęcia, znajdę się w niezwykłych miejscach
 tak się spieszę, nie mogę złapać oddechu
tak szukam wyjątkowych dni
tuż obok różowe jezioro i zachód słońca z rubinowym blaskiem
jesień i czar spokoju.










Z przeciwnej strony przyciągania


to jest niezły żart 
spoglądam na kształt zostawiony w sobie
widzę coraz to nowe kombinacje
nocą jest łatwiej
schylone niebo nie widzi
pozamykane szczelnie myśli
a może mi się tylko wydaję
machlojki z pasażerem na gapę już były
rozrywały wnętrze w strategiczny sposób
 ja
jestem tym obcym
w czymś co dokuczliwie przywołuje obrazy







Bliżej dalej

coraz bardziej obcy
na wyspach niczyich

już nie umiem uformować ust
wyrzeźbić siebie w tobie
za wiele ciszy

może się boję
szeptów wyrwanych z dni
gdzie słowa zasypiały obok
ciągle widzę

dotknąć przywołać
to co pozostało







                          A jeśli zapomnę przystanąć


                            nie wiem czy jestem gotowa
                            przyjąć kolejny dzień
                            nad głową
                            krążą suche liście
                            przysłaniając słońce zwiędłą barwą
                           
                           mogę się otrząsnąć
                            wysłuchując
                            wczorajszych nawoływań

                             tam w stronę
                             zagubionej tenisówki
                             udawać galop
                             nawet złapie
                             zasupłane sznurowadło

                            tylko czy warto
                            wywracać jesień
                            na drugą stronę
                            podszewki
                            często są połatane





 Między kamieniami nie ma klęcznika
     
             co mogę dać Boże
             kawałek siebie
             to mało
             proszę przyjmij
             dłonie i serce

             uśmiechem zachód
             będę zamykać

             jestem tylko człowiekiem
             tak wiele dni niosę
             ciążą wieczory
             lecz świtem pytam o drogę

              chleb zbieram porankiem
              splecionym z błękitem
              okruchy otarte wieczorna ciszą
              przyjmij już dziś

             nie zostawiaj kiedy odwrócę się
             zmieniając drogę








            
                          Bez skrzydeł 

nie cherubinek o napompowanych policzkach

to ten za mną
posiniaczony bez miękkiego poranka
zostawia koślawe ślady
 niepasujące nowiutkim szpileczkom
szperacz
pobliskiego śmietniska
szybki
w chwytaniu niechcianrj zawartości
milczący
zna siłę spadającego kopniaka
rozbijającego się o powierzchnie   rozumienia
                                               




                                                     Chwila zadumy

          
                    mrugnęła gwiazda pierwsza
               na pociemniałym niebie
               opłatek rozkruszony
               popłynął kolędą

               wzrok spadł na puste miejsce
               stale ich przybywa
               zdążyłam
               jednak zatrzymać zapach
               domowego chleba         



                  Dla nas tych co odejdą


                garść ziemi z akustyką
                zamykanego miejsca
                granit
                obciążający wspomnienia

                zostawię prośbę
                wśród wybitych liter

                kiedy poczuję swoją deskę
                pamiętajcie tylko te dni
                te z otwartymi drzwiami  




Dozwolone bez ograniczeńJ

Dobrze się zaszyć w kąciku tak, żeby nikt nie widział i usiąść na dziecięcej walizce-  na krótko. Pobyć z tym mniejszym, by przypomnieć sobie kolory, naładować akumulatory i ruszać w drogę. Często kolczastą, ale dziecięcy świat jest zawsze w nas -  nie można go zapomniećJ

  

w tęczowe barwy  
schowamy  oczy
szmacianą lakę przytulimy
przypadkiem

to nic
że dni  kolczaste
potrafimy leczyć się snami

gdy przygniata chleb
a cień
dotkliwe robi smugi

wystarczy zajrzeć
przez dziurkę od klucza
usłyszeć śmiech dzieci
tkwiących w nas samych









   Gubię się w reprodukcjach

tak się zastanawiam
bez słowik księżyc
enter

jeszcze zdążę odsunąć palec
zostanie tężejący półmrok
z rozświetloną obręczą
zatrzeszczy magnetofon

nastawię raz jeszcze
przysuwając
niedrogi zapach Być może

ale
kiedy położę pięć płatków
nie klaszcz
                       
A jeśli nachylę bieg

przytrzymam kawałki
zachodzącego obrazu

zostawiłeś stułę
w samotnym konfesjonale
mam zostawić strach

zachować siebie
zbierając się na odwagę

dopiero teraz
potrafię zrozumieć

myśli



już nie umiem pisać wierszy o miłości

                  Wydawało mi się
najtrudniej biec po tęczowej tafli
nie widząc kolorów

teraz

przylgnąć do temperatury
pozwolić rozerwać skutą warstwę
między piątym a trzecim żebrem

później

przemieszam minuty
choćby po to,
żeby usłyszeć trzask  kruchych uczuć


Kobieca poezja

od wczoraj do dzisiaj ta sama
z kasztanem nadchodzącym jesienią
słońcem pośród pstrych liści zabarwionym karminowo
z koronką utkaną złotem promieni

wieczorem wplecionym w ciemny warkocz

a tak

przecież gdzieś muszę podziać kobiecą nadzieję

na wieczór z muzyką tylko dla mnie

śmiejesz się, gdy o tym mówię
jednak ukradkiem zapisujesz słowa






                                         Autorem zdjęcia jest kś Ryszard Klimaszewszeswki
                   


Kobieta w woalce

świt dyskretnie odsunął noc
pomiędzy ciepłem matczynego brzucha
a chłodem dnia

to ja

zawinięta w półsenne minuty
nabieram w usta pierwszy oddech
niezdarne palce rozluźniają uścisk pieluchy

chwytam tę dalszą

w rytm wczesnego popołudnia
przypadkiem spotykam twój wzrok
będziemy razem gonić mieniące się liście
ślizgać po złotym kółku, aż ostatnia godzina przybliży ciemność

wtedy odwrócę wszystkie twarze
i powiem tej pierwszej
wiesz malutka miałyśmy szczęście
byłyśmy kochane


Kołysząc przebudzenie

tak cicho,
kiedy noc otula czernią
lśnią gwiazdy te wysoko

a sny
wciąż słyszę
jak wśród nieznanych dźwięków
malują obrazy

widzę ptaki z barwnymi piórami
kwiaty w nieznanym ogrodzie
skrzydła z pawich piór

to nie są anioły
to tylko marzenia



                                                                               
                                           

                                            


                 
Koncert na linii serca

spokój ogarniam całą sobą
zaledwie przed chwilą
wąski był błękit
rozlana Aria Bacha
gładzi uczucia

stopy dotykają
wczorajszej trawy
barwiąc dzień szmaragdowo
nawołuję letnie popołudnie
ze wplecioną struną
frunie trącając myśli

ja nie mam skrzydeł
nie muszę mieć obłoków
wystarczy
jeden schodek do nieba


Ładnie składam wyraz jutra

lubię skulić się nie widząc
wzdłuż narosłej płynąć krawędzi

zależy, od której strony patrzeć,
dotknąć przed czy za
mogę kręcić się w kółko
będziesz zawsze krzyżem

nie widzę kiedy uwalniasz ręce
stopy obojętnie zostawiam z tyłu

szpilki

w słowach, które wyciągam
po kolei jedno po drugim
zawsze ułożone
równo wzdłuż uśmiechu




Łącząc oświetlenie szeregowo

przełamie się słowem
zostanie
zapach sosnowych igieł

potrafię spojrzeć dalej
niż sięga biały obrus

pusty talerz czeka
zapukaj przyjmę
betlejemską gwiazdę






Naginając jutro

złap mi czas
rozstaw sidła na przeszłych godzinach

znowu zaczniemy brodzić
w białych wydmach
konturami zaróżowimy horyzont

wtedy wszystko pasowało
 małe stopy

kroki

zapadające się w ślady
tamtą częścią



                      Nauka latania

       zawsze wydawało mi się
     że będziesz dreptać wokół spódnicy
    a teraz muszę patrzeć
   jak wychodzisz w za dużych butach

   mięknę rozrastając macierzyństwem
   wsparta o łasiczkę osłaniam brzuch
   dociera chłód spoza wnętrza
   otaczając okrzyk z łona

   ustawiona plecami
   zacieram ślady wyjścia
   nasze pięć minut między dłońmi

   oddaję
   nie ogrzeję bez nauki wypadania

   z rozstawionymi pazurami



















Nie moje motyle

,,robię paciorki,
 żeby pomagać dzieciom.
różowy to miłość
ona jest najważniejsza”

zniżam wysokość
dopiero teraz
widzę prześcieradła
trzymające ciała

mają zawiązane usta
oczy ściśnięte chorobą
boją się szwów

wiem jak smakują słowa
wewnątrz ciszy

nacinasz ją wkładając koralik
w środku nabiera koloru





Nie zabłądzę wpatrując się w jutro

nauczyłeś mnie
szanować zamykane drzwi
nigdy nie wiem
czy zastane  następny raz

małe okruszki
na szerokiej drodze

schylam się
chociaż cienie przysłaniają kształty





Nie zapuka listonosz

wnętrze o metalicznym połysku
zwykły blaszak zastąpił dach
nie zdziwiłby 
przy robotach czasowych
ale tu?
to ma być miejsce 
z zamkniętą codziennością 

w nim para 
dżwigająca kilkadziesiąt lat 
otrzymali ognisko 
z zapachem parującego posiłku
dzisiejszy Drzymała 
z kuglarskim uśmiechem
nie było wymurowanego sztandaru 
z napisem dom
 
 
nie mieli czy stracili   
adres z zapasem przynależności
ten przystanek ofiarowała dobroć    
wiśniowego sadownika 
szumi za plecami
zapraszając do współpracy
wdzięczny    
gdy soczyste wiśnie 
spadają w ich dłonie     
częstuje 
groszem oddanym za pomoc 


podziwiam odwagę    
niosącą walkę w zimowej godzinie           
chłód zagląda do wnętrza
śliskie ściany 
spływają kryształowymi drobinami
tylko uśmiechem           
potrafią rozgrzać niska temperaturę        


w ciepłe popołudnie  
siedzą na skraju pożyczonej konstrukcji
radośnie spoglądają na skuloną zieleń
podejdę zapytam 
o receptę na szczęście
jak cieszyć się jutrem
gdy dzisiaj
nie ma właściwego paleniska 
a może to my 
nie potrafimy być zadowoleni
bo zbyt wiele dni było dla nas ciepłych






                  










             

                   Obejmę nie niszcząc kroków

                    gałęzie rozkołysane ciepłem
           
                   rozświetliłeś ciasną przestrzeń
                     pękają uwalniając liście

                      dotknąć nic więcej

                     poczuć znowu zapach wiosny
                     rozetrzeć na skórze świeżość płatków
                     obsypujących dłonie

                     możesz zanurzyć

                     w rozgrzanym spojrzeniu letni zapach
                     kołyszący sen zaspanego poranka
                    
                      śpij
                   

                  wejdę po cichu zostawiając  pocałunek
                     jestem blisko i będę tuż obok





                     
             
                    









Obiecując sobie zapomnienie

na wyciągnięcie ręki
ta sama ziemia
ułożona pomiędzy


po co te szumy
z następnego rzędu
gwizdy odwróconych tyłem
chodzimy od wyboru do wyboru
klnąc za czasem

tak bardzo tresowano orła
że podpierając się nadzieją
zgubił lotność 



Obrotowe drzwi

 noc schowana w dźwiękach budzika

popijam świt kawą
z serwety spadają zaspane minuty

siedząc na przeciwko siebie

myślę nad nowym wzorem
 nie będę wbiegać przerzucając oddech  
ze wszystkich stron otwarte
nie przytrzasną

             

    
    Od strony wolnych głosów i wniosków

a naści rodaku jabłuszko
a  to czerwone z górnej półki

po kwarantannie
samo wyzwalające się z pilotem
od stoliczku nakryj się

i co tam szczekasz
znowu coś się nie podoba

no że robak ba
ale jaki ucywilizowany
sam z nad i kręci do
a tobie ta miedza we łbie




Od wczoraj do dzisiaj coraz dalej

wyrosłam poza strach mamy
przeglądający się w
gestapowskich oficerkach

czerwony ślad dziadka zraszający
nieznany kawałek trawy

piwnice ojca
pocieszycielkę strapionych

nawet te kartki z napisem
równy podział

przyglądam się dniom
tym polskim
chwieją się na wietrze
kręcą
płyną obiecując

niepoprawna marzycielko
ciągle masz nadzieję
na stan stały







Odczepione ogniwo

Stefanowi Kańczukowskiemu

długo trwało zanim
dorosłam do myśli
o tobie

po dziadku zostały
dziury
w owczym serdaku
i moich wspomnieniach

nie lubił
czerwonego koloru

wydawało się
zaczął się rozpływać
a odcieniem
zbebrał kule

przepraszam za każdą
niewypowiedzianą świeczkę
trudno
szukać miejsca w milczeniu














Odwracając ziarna klepsydry

w tym pokoju zawsze będzie pachniało 
zostawionym czasem, żyła babcia 
zapach zastygł między stronami

trochę dziwi przestraszony wzrok córki

zatrzymujący się na starym kluczu
będzie cieszyć się dniami w tych ścianach

kochanie nie martw się ta cisza jest przyjazna

nie ma pustych miejsc
zbyt wiele historii złożyło ciepło w spokój piasku
    




 Ogrzewając dni zbyt słabe żeby tęsknić

               kiedyś wyciągnę rękę po te bławatki
                       a ty rozchylisz błękit

             
              róże położyłeś obok snu
              biel najbardziej zachwycała
           
              a teraz powiedz
              przygarniesz

             przecież nie pozwolisz
             podeptać ślepym butom




Osiągnąć poziom K2

między ścianami wiatru
staję skłębiona
unosząc swój kawałek nieba


dotarłam ocierając się
o ostre krawędzie
wystających potknięć
dotykam wysiłku
zapominając o Newtonie
skok myśli wyniósł
na wierzchołek

wbijając dumę dryfuję
pomiędzy kolorami
zamazującymi geoide

przechył
przyciągania przypomina
zarzuć następny czekan
jeśli chcesz się wyciągać
powyżej
skorupy dnia codziennego 



                                                

    Otwarta kartka


obudził się zaspany wers

za szybą wschodniego okna
obnażone ciało karmicielki
nagie w oczekiwaniu na nasiona

wiosenny deszcz budzi wszystko

tak jak moje odczuwanie
kwiaty,  kwiaty
te w ogrodzie i w  myślach

nadchodzi czas fruwających motyli

nawet starcze oczy wymieniają spojrzenia




Paraliż

czasem jestem jak daltonistka

poniedziałkowo -niedzielna wbita w obojętność
obowiązkowo zasiadam w kościelnej ławie
zaczyna wypływać jezusowa czerwień
tylko ja trzesąc się u stóp krzyża
boję się powyrywać gwoździe



                                                                                             
                                            
                                           
                                                                                    
                                     


                                               
parę dni w Czarnkowie

a moje miasto
takie maleńkie
wtulone w szum rzeki

gdy słońce
zajrzy w gwar uliczek
kolorem zadziwi

a moje miasto jest latarnią
gdy w ciemnościach
szukam miejsca

wracają kroki
nawoływane światłem
starych kamieniczek

na dawnych pocztówkach
przechowywanych z troską
widać jak się zmieniało rosło

może nam teraz Janko
w nieba księgę
wpisze już tak na stałe

Anno Domini bez określeń
niech rozrasta się coraz dalej




 Patykiem po piasku


małe planety z własna osią
prawdziwi bez oczu rąk i kroków

w snach
tylko w snach bezpieczni
grzecznie odłożeni na potem
 
śnisz
zagrzebana w sobie
dobijam się do ciebie 


                                      Po odcięciu

                               kiedy się zatrzymam
                               puszczę cień
                               przygarnie spadający deszcz
                               śladom przykrytym falą
                               następnego dnia
                               zabroni szukać

                               obejmę sen
                               przeskakując wspomnienia
                               nie odwrócę milczenia
                               z drugiego końca
                               raczkuje człowiek
                               chwytając moje miejsce 



Podróżując słowem

słone jezioro w Dżibuti


 rozchylił się dzień jak
 szereg muszli
 ze zbielałymi szkieletami

na brzegu Lac Assal
słone róże zawiązały
kryształowe płatki

stoję wspomnieniem
przywianym znikąd

wpatrując się w równą tafle
pod warstwą niby szkła
zatonął  odcień roślin

i tylko noc może to dzień
tu godzin się nie odlicza

wśród wulkanicznych skał
szara mgła zamknęła
spłakany kawałek życia














       Przekonać Bumerang

  w samo południe
wypuszczam pluszowego motyla
dla dni miękkich i  kolorowych
  niech będą wasze


dorosły wózek supermarketu
obciążony
chwiejącymi się kręgosłupikami
bliźniaczych drobin
zastygłych wyczekującym spokojem
nawet nie dotkną opakowań
czar sytej soboty prysłby
naruszony palcem

strzał  miniaturowego spojrzenia
dostrzegam
chmurne stemple wokół oczu
skręt serca dopełnia
słabnąca prośba matki

tanie zrzynki wędlin
oddałabym moje wypasione zakupy
gdyby bieda potrafiła zapomnieć o dumi
                            

            
















Rozszczepiając dzień trafiamy w kolory

poprzez gęstość chmur
widzę światło
opada na pofałdowaną szarość

promienie, chciałabym któryś  chwycić
odbić się
spojrzeć przeniknąć

 to jeszcze za wcześnie

nasze spotkanie to późniejszy spacer
na razie mogę zadrzeć głowę   
szukać krawędzi porozumienia

dałeś mi nową wiosnę 
ustawiając obok forsycje
 krzak przystrojony żółtymi płatkami

 mam zapomnieć

zamiast deszczowych melodii
zacząć wygrywać samą siebie


Rybka bez tajemnic

a spełnisz
spełnisz jego życzenia

na razie
złote trampki lśnią łuską
z pobliskiego bazaru
rażąco nowe jak ty

wtulone godziny
zaczną pobrzmiewać
sprana nutą

kwartet dłoni  stóp
z niebem obdartym z gwiazd

to wtedy zacznij wyciągać
te świecidełka
schowane za godzinami




Sięgając  odcieni podstawowych barw

bazie musnęły usta
niewinnie wiatr sfrunął na włosy

kwitną  krokusy
rozlana farba na skrzydłach motyli
i słońce bardziej złote 

pobiegnę z rozwianym wzrokiem
szukać  nowego horyzontu




         Skok z bandżi


ze świstem powietrza
haust strachu
zatrzymuje się
nad powierzchnią rozbicia

opłacona chęć Ikara
unosi bezpiecznie
na tło zaskoczonego nieba

akrobatyczne jojo
targa przez chwile
zawieszonym ciałem
rozrzucone okrzyki
zatrzaskują powieki

boję się
a codziennie uczę się latać
bez zabezpieczającej liny





zdjęcie  Sławomir Gumny



















Spotkanie z Pragą

na moście Karola kataryniarz
ubrany w czerwone
przygrywa akwarelom
z rozcieńczoną barwą

tu spojrzeniem można dotknąć godzin
 jak w ruchu słonecznego zadumania

ażurowa katedra
witrażami zamknęła światło
cieszy się święty Wit
rozkładając modły
przybliża niebu lata budowania  

wybiła właśnie dwunasta
wychylając drewniane postacie
zapiała śmierć niegrożna 
odgrodzona  murem

 przyciasny tłum
zaokrąglił kształt placu
odlicza  kolejne nawoływania

a uliczka Złota taka niedorosła
z maleńkimi domkami została

z wędrówki po mieście
zapach  wieków
zbrązowił  czas który się zatrzymał




Spotykam dni bez jutra

pośród osobliwości Madame Tisso
zastygłych lewą częścią
wypchnięta czerwień
nie potrafi ożywić
zwiotczałego narządu

a ty się spóźniasz

chciałam tylko powiedzieć
jeśli nic
nie potrafi przerwać milczenia
to naucz mnie tamować siebie
przestanę rzucać następnym kamieniem



 Sztuka dojrzewania

ileż to razy trzeba uprościć  postać
oddając koniec początkowi

mlecze zostawione
wśród zieleni trawników
skradają się
zamykając obraz
w jaskrawych granicach

jeszcze nie wyklute
zadzierają z błękitem
strosząc kwiaty

nie wiedzą
za parę chwil rozwieją siebie



 Taka sobie miłość

dedykacja z przymrużeniem oka


 bo wiesz za tysiąc lat
nie będzie nikt pamiętał nas

wśród tysięcy jezior
otoczonych gęstwiną
tylko jeden kolor jest

nad brzegiem  baśń
skrada się cicho
otwierając kawałek po kawałku

boli mnie bo nie wiem

a jednak pozwalam 
podaję klucz
klucz do siebie



 Tam gdzie słońce nie zachodzi

pamięci Wojtka

nie martw się tylko umieramy
temperatura  rozchodzi się coraz dalej
zimno

odchodzimy  zmieniając bieguny
metafizyka pomiędzy mną a tobą
zostawi całe lata

dzisiaj fragment
z pnia który kieruję się gałęziami
w twoją stronę




 Trzymając się pod językiem


ukryłam się w bardzo wygodnym miejscu
tuż przy cudzych myślach
w zgięciu
między pociemniałym a oślepiającym
zamarła od nadmiaru wrażeń

chwytam zniecierpliwione spojrzenie
 w połowie oddechu
 gra wstępna
zaplątana w smak tego co może być

a jeśli zedrę z siebie bezruch
zostanę dziwką ?
wśród tłumu dłoni
zadzierających  spódnice 




                                                 Twoja

                                       jak letnia koszula
                                       pachnąca
                                       chabrem, makiem
                                       mokra wycierając
                                       wspólne kąty

                                       założyłeś ją na siebie
                                       w zamian za ciepło
                                       wciskając na palec
                                       złoty kluczyk
                                       otwierający drzwi
                                       do łez i uśmiechów
                                       zgromadzonych przy
                                       kuchennym stole     

  


                                 
                          
Ubyło miejsca na ciało stałe

idylla maleńka taka
a resztki dojada czas

siwizna dosięga zmierzchu
staruszka oparta na lasce
rozdaje resztki sił

w bruzdach  twarz
nabiera przezroczystego wyrazu
znika
podchodząc pod serce

nie może już pracować

myślałam 
lepiej kiedy nie schodzimy w dół




Wąskimi uliczkami

                                               Dedykacja dla Czarnkowa

                                        
                                             posłuchaj moje miasto nocą
                                             wyśnisz metalowe ramię
                                             zszywające noteckie brzegi

                                             samotna łąka
                                             zaczepi zielnym zapachem  
                                             wystawiła topolową straż
                                             połyskuje ławicą drgających liści

                                              wśród mrugających neonów
                                              strzelisty wiraż kościelnej wieży
                                              i kasztanowy plac
                                              złap maturalny zapach
                                              na brzegu  zielonej ławeczki

                                              zapukaj o brzasku by świtem otworzyć
                                              okna zaspanych kamieniczek
                                              założą papuzie fartuchy- przybrudzone
                                              znowu zabrakło budżetu na jakość farb

                                              spójrz w otwarty lufcik
                                              mieszczańskiego  przedpołudnia
                                              jeszcze leżą ziewające jaśki
                                              czekają na łokcie okienkowych dam
                                              wychylą się spoglądając na miasto oczami dnia


          
                          
                                                Wiosenne wzgórza

                            zaproszona wiosny skinieniem
                            odwiedzam porośnięte wzgórza
                            promienie zieleń wyzłociły
                            słodkawą wonią otaczając

                            dzika grusza zapach unosi
                            czereśnia migdałowo woła
                            różową morele
                            zdziwieniem  kojarzę
                            jest gościem w tym obrazie

                            pawik figlarnie okiem mruga
                            bielik służy za przewodnika
                            świerszcz dołączył  żwawo
                            raczy mnie  muzyczną zabawą

                            przydrożne topole wydoroślały
                            wysokie mocne rozśpiewane
                            z nich ojca drewniaki były na miare
                            stanęły teraz ożywione
         
                     a dalej buczyna w skórzanej oprawie                     
                    miękkie liście rozpościera nieśmiało
                         rozrzucone fiołki skromnie patrzą
                    fioletowo , pachnąco, całość ozdabiajc

                                   delikatny wietrzyk całując
                            fryzurę niedbale zafrasował
                            kobiercem dróżkę rozpościera
                            płatki kwiatom pozabierał

                          
                           

Wpływ zawirowań cieplnych

po słonecznych dniach

deszcz,  moknę
wystawiając twarz w stronę ulewy

miekną szepty ,miarowe gesty

spływają do wnętrza
oddycham na jutro
otwierając się na dzisiaj

już sama nie wiem

bardziej przyjmuję
siebie ciebie





                                         Wybaczyć sobie

                            wielka sterta drewnianych trupów
                            dotyka mojego leżaka
                            obcieram pachnące łzy

                           kołysały oczy na lękliwych płatkach
                           czerwonymi znamionami
                           smakował czerwiec

                           niepotrzebne czereśnie
                           wam czas pociął serca
                           odchodzicie
                           dla was nie ma domu starców


                           
                                            Z nieba błękitem

                                 niebieskie oczy spojrzały
                                 spod obłoków
                                 przymrużyłam powieki

                                 tak ciepło
                                 okrywa spokojem

                                 schylając się
                                 po niezapominajki
                                 podniosłam różaniec
                                
                                 zwykłe paciorki
                                 smakujące chlebem




             Z podwiniętymi rękawami

         dedykacja między świeczkami

       kolejny wdech powielił dzień
       nabrzmiały mlekiem matki
       nie jest już biały
       przestałeś się pytać
       co jest po drugiej stronie domu

       zapach dzikiego gniazda
       przywołał odpowiedź
       a jeśli za ciężko
       otwórz pięści
      
       jeszcze raz otworzę świt
       zawinięty w rąbek nieba




Z tobą również

wybacz- mruczę pod nosem
karmiłam słońce
czyste ręce zobacz

niekończący się ocean zdarzeń
rozbił początek
jestem
twoją Odyseją zostawioną za oknem

wyrwaną ze snu
dla jednego motyla
ociekam ofiarą zawsze tą obok



Za mało żeby pomyśleć

               potrafię wysłuchać Big Bangu
               chociaż nie smakowałam plazmy

               nawet nie pomyślałam

               dałeś  światło
               zabierając je co roku

               co tobie powiem
               co zrobię

              kiedy biały karzeł stanie
              za plecami krzyża
                                

                                    
                                     Za pięć minut do nieba
                                    policzek dostanie czas

                   
                                  został w tyle drabiniasty
                                  wóz z karym
                                  wyskubany zapach
                                  polnych róż
                                  uwiązł w ciasnym
                                  prześwicie wczoraj

                                  nie chcę przystanąć
                                  spocone teraz
                                  wydłuża odległość

                                  prędzej 

                                 zdążę przed zachodem słońca
                                nie stać mnie na czerwień
                               nie patrz jak wyprzedzając siebie
                              gubię następny paciorek



                                           zamykając dzień                   

                                        świeca zadrgała chyląc płomień
                                        gwałtowny podmuch zgasił światło
                                        ostatnie iskry spływają za horyzont

                                        z rogu mojej kuchni wydreptała ciemność
                                        już nie chowa się w cieniu
                                        przykryła nie umyte naczynia
                                        podsunęła bujany fotel
                                        siedzę mając ją  za plecami
                                        stare stopy oparte na biegunach kołyszą
                                        falą spokoju
                                         zgadła
                                         mam chęć pobyć sam na sam ze sobą
                                         wtulam się w nią
                                         cicha ciepła nie prosząca o nic
                                         kocie oczy zajęte harcami
                                         nie dostrzegą swojej pani
                                         mogę trwać tak dalej

                                         z oddali dochodzi gwar zapalanych żarówek
                                        to miasto żyje nocą
                                        mam na wyciagnięcie ręki powrót do ruchu
                                        za chwilę szepcze mi oddech
                                        odpoczywaj minutami w bezruchu
                                        w falach ciszy nieczęsto przebywasz
                                        to twój czas
                                        pomiędzy dniem a nocą




Zmiana czasu

mogę dać sobie marzenia
sen unoszący się wśród gwiazd
kiedyś pomiędzy
          wczoraj a dzisiaj
          stanie twój zarys

otworze zmęczone serce
wtulę się cicho bez pośpiechu
               nie spłoszę słów
              zapełniających miejsce

usłyszę szelest spadających kropel
zetrę z policzka tęsknotę
               już nie ma nocy
               jesteś dniem
            


   
                                       Zmiana świateł

             ,,synku to nie na ciebie pada
              to na tę panią z parasolem”

               pomiędzy wczorajszym deszczem
               a spóźnionym słońcem
               odliczam plamy
               zabrudzonego błękitu

               wściekły grymas
               już dawno wyostrzył brwi
               denerwują moknący obok
               rozpryskując kałuże
               zachlapali
               wyliczankę strat

               składam siebie
               po co zatrzymywać
               jeśli pada tylko
               na trzymających parasole




                                            Znad  Noteci

                                       szumią noteckie brzegi
                                       wysoka trawa gnie tors
                                       zawołam z nad mojej rzeki
                                       to stado białych mew

                                      wzbije się między przestworza
                                       popłyną ptasie obłoki
                                      a z nimi  wiatru pieśń
                                      emigrantki nie tylko chwalą
                                      Bałtyku brzegi
                                      chcą rozszerzyć
                                      bursztynowy  szlak
                                      odwiedzają skraje Noteci
                                      na morskich falach mając swój dom

                                      z wartkim nurtem upływa szlak wodny
                                      żłobiąc swój bieg
                                      przy innym brzegu tej samej rzeki
                                      stanie człowiek wsłuchując się w toń
                                          
                                     zachwyci się wodnym śpiewem
                                     pozdrowi ptaki z nad mojej rzeki
                                     co niosą echo słów
              
                                      ta sama Noteć łączy nasze drogi
                                      nie wiedząc że razem stoimy tu






                


                                                     

                                 
                     
                              




Zwrot przez ramię

jakie są twoje gwiazdy 
moje polskie i licho świecą

 klęczę od tylu lat
wśród rozpadających się słów
na klęczniku brudnym od intryg

popatrz jak poukładane są przykazania
tak tak  w myślach
w dłoni wyrwany kawałek języka

 starał się poskładać rozbitą tablice
a mojżeszowy krzew przestał być modny



Cynthia

jej przestrzeń była płynna .chłodna i spokojna.
wyczuwała kolor krystaliczno-szmaragdowy.
nie wiedziała co to jest dno, bo była bezkresna
bezczas płynący sam w sobie. zdawało jej się
że związana jest z czymś drugim. takim samym

 i bezpiecznym. uczyło ja wznosić się, opadać
 bez powierzchni. czasami czuła  bliskość
 w obrębie, który nie potrafiła wyznaczyć.
 a jednak zauważała mniejsze części, szybko
 krążyły mając to czego nie miała. namacalne 

 odległości,  zazdrościła im tego poruszania się
dotykania przy pomocy długich kończyn
zakończonych bardzo zwinnymi palcami.
przychodziły do niej, czuła jak się zanurzają
lub rozsuwają ją przy pomocy dłoni. musiało

ich być więcej.  w tej chwili poczuła coś dziwnego. 
ta część o której myślała,  że jest jej zaczęła się
unosić. przesuwać bliżej miejsca z którego przychodziły.
zobaczyła oślepiająco białą plażę. widziała i czuła.
miała kształt i nie wiedziała jak go nazwać .dotykał
kryształków, było ich pełno. z wewnątrz usłyszała głos
do ostatniej kropli soli będziesz żyć.



Monolog wiosenny

czego chce wśród dni, blasków spojrzeń?
zwykłego kąta z cichym wnętrzem
trudno uwierzyć, można mieć dosyć wiatru
bliskości rozplatającej włosy

naturalnie podchodzę do życia
wystarczy ciepło rozkwitające dalej
nie myślę o miłości- widzę ptaka
barwne skrzydła i to zderzenie




Poza czasem

mały biały domek i malwy
jeszcze wiatr kołyszący gałęzie
wczorajszy zapach to czas glinianego dzbanka
prosty, złożony w malowanym kufrze

nieraz słyszę bicie serca ze śpiewem poranka
zaróżowione wtedy , zawstydzone
pośród złotych kłosów
szukało smaku razowego chleba






Teoria bezwzględności

tkwi w nas galop z rozwianą grzywą
na łąkach, niech będą szmaragdowe
z falą unoszącą zwiewne kroki
nieraz trzeba unieść się trochę wyżej
podskoczyć o te parę centymetrów
spojrzeć w twarz jasnej kuli
pooddychać swoją niewiedzą

jak łatwo podzielić przestrzeń
na biel i czerń
zapomnieć o trudniejszych barwach
szary odcień najbardziej nagi
jest w chwili zmartwychwstania
obdarty brudas, który rozdaje
życie na prawo i lewo
a może nie jest słaby
potrafi dać to co ma




To co nieraz zostaje

tyle w nas ciszy kiedy zasiadamy w dolinie
zanurzeni w płacz wierzby niosącej prośby
o czas, który zaplatany w przebytych godzinach
nagle woła -jak echo odbijające się o to co było

to, że jestem kobietą nieraz usprawiedliwia żal
jakąś tęsknotę ukrytą wewnątrz- kiedy potrafiłeś
otworzyć mnie na oścież i razem oddychaliśmy
tym widokiem roztoczonym przed nami

szkoda, że tak szybko mija świeżość słów
a usta tracą swoją barwę, jeszcze nieraz źrenice
błyszczą wypatrując horyzontu, jak białego obłoku
nagle pojawia się i tak beztrosko podąża dalej




                  A kiedy strącimy motyla

                 nie zapomnę jej krzyku
                 „ znajdziecie mnie wiosną,
                 powiecie, że się zmieniłam”

                 przysiadła w ogrodzie
                 zacierając osłabione kontury
                 dobrze wydychać milczenie

                 nie musi mieć rąk
                 nie musi mieć nóg
                 wystarczy stary kokon

                 Suzhou zgarnęło ciszę

                 właśnie Hou Po
                 zaczęły gubić płatki
                 czerwonawe takie jak lubiła
                 wygasły dotykając spojrzenia



      Suzhou- miasto klasycznych chińskich ogrodów
      Hou Po- tak potocznie w Chinach nazywa się magnolie
   



                                                Dłonie


                                 smukłe ciepło z wtopioną
                                 siną siatką żył
                                 suche kości obciągnięte
                                 wilgocią
                                 elastyczne nie uciekną
                                 trzymam ścięgna

                                 łapcie pulchny okrzyk
                                 miło dotknąć dziecięcego świtu
                                 piastować narodzony okruch
                                 tuż przy piersiach
                                 a teraz zostawcie światło
                                 obejmiecie ciemność gasząc powieki
                                 przenosicie się
                                 z białego w czerń
                                  
                                tak  
                                wam udaje się przemieszczać
                                nie widzicie granicy




                                             modlitwa

                                                 nie proszę o nic
                                  te ptaki to dar- śpiewem dodają sił
                                  czerwone maki gną się na wietrze
                                        tak krucho jak każdy dzień

                                   wysmukłe drzewa zieloną twarzą
                                przypominają z czego zrobiliśmy krzyż
                                  cichy świt zagląda do końca snu
                                                      mam iść

                                            słońce rozgrzewa ciało
                                     nie zmarznie rodząca się myśl
                                               potknięcia są ulgą
                                        gdy głową wadzę o błękit
                                   zbyt dumna jestem wśród chmur

                                   siadam nad rzeką obmywając stopy
                                     czuję się lżejsza bez złych chwil
                             z niewinnym odbiciem nie pobrudzę chleba
                                        mogę spożyć mądrość słów

                                    czuję modlitwę ona jest we mnie
                                          dotyka mnie krawędzią 
                                          jesteś wokół i we mnie
                                          nie muszę szukać to Ty
                                

                                  
                                  Mali i wielcy

widziałam dzisiaj bezdomną o niebieskich oczach
dwa kawałki lazuru pośród szarych obłoków
spadały lokami poruszane wiatrem na brudną skórę
niewinne spojrzenie dziecka
dorosłe poma

zone ciało
lekkie takie
trzy plastikowe torby
dorobek wczoraj i dzisiaj
i koc szary jak zmierzch który dobiega
do zachodzącego słońca
widziałam dzisiaj bezdomną
moje oczy były wyżej
a może jej
bo zna tę stronę czasu
gdzie ja boję się przedostać




Zapomnieć czy zapamiętać
chciałabym pomyśleć o
ale wolę wiatr i maki
nie interesuje mnie poranna gonitwa
z obrazem tkwiącym w kolumnach
mokrych od farby
za nim wyschnie to
uwaga uwaga nadjeżdża metro
złap mnie złap
na stacji twojej śniadanie rogale z masłem
i obłok z porannej kawy przysiadł na szybie
gdzieś w kącie pobili chłopaka i bezdomny
bez zębów wspomaga moje ja
monetę podaję
to na wieczność dla mnie
a wiatr wiosenny urwis uniósł
jeden z płatków
dlaczego to nie byłam ja

                
odległośc skonfigurowana

dawno z tobą nie rozmawiałam
miejsca w których jesteś widoczny
zostały za mną w starym świecie
pachnącym zbożem i łąką
po której łatwo było stąpać bosym stopom
mój czas przyspieszył

patrząc w szybę czerwonego autobusu
zastanawiam się czy nie byłeś tylko we śnie
bezkształtny lub widziany
z imieniem rozpoznawanym
przez większość siedzących tu ludzi
mieszanka pigmentu nazw wybranych dla kogoś
kto w tej chwili przyjmuje pasażera mijanego karawanu
dostałam jedno skrzydło i strach
boję się pustki
jeśli nie ma nic
nie dowiem się jak niebo przemieszczając światło
otwiera małe miejsce dla mnie  





Pierwszy i ostatni

wypożyczono na chwile elfa powietrze
zmieszało się z zapachem fiołów
a niebo zielone, miękkie jak mchy
kwiaty z przezroczystych płatów
zsuwały kawałki tęczy

śpiewał wiatr i dudnił uderzając
w zastygłe okno
na szybie zatrzymał się motyl
jeden z wielu części
wypożyczono go na siedem dni

życie tonie w kontrastach
ja liczę dwie barwy
a słońce tonie w odcieniach czerwieni
jakby wołało o pomoc


   

rozmowy ze słońcem

Rozmowy ze słońcem

były wojny  łzy słone i białe
śmierć
cicho podchodzi do szczeliny otwartego okna

letnie noce  szepty kochanków
śpiew
wśród gwiazd wyśmianych dzisiaj

błękit wsparty o ścianie kwitnącej glicynii
i poranek rozpoczyna nowy dzień
zapach tego co na stole

chleb jak stara księga przypomina
jestem



linie papilarne

czasami jestem ptakiem
wspomnieniem lotu
wiatrem

błądzącym między płatkami maków
pozostało coś we mnie
słone, deszczowe
może to krople rosy zmywają
resztki nocy
teraz widzę lepiej

myślę o słowach- za małe
żeby opisać burze rozdzierającą niebo
krew płynącą pośród grudek

 ziemi 


    
   

na samym dnie dnia

to było wtedy kiedy miała na sobie
zieloną sukienkę
rude włosy pełne słońca
usta wyjątkowo czerwone

zmarszczki skupione małymi pajączkami
chciałabym
to nie ja to czas oddał pokłon

w płucach powiew, wdycham go
jak dotyk innego miejsca
a może to ta druga starsza od pierwszej 
rozumie znaczenie odległości  




4 maja 2010

poza czasem

mały biały domek i malwy
jeszcze wiatr kołyszący gałęzie
wczorajszy zapach to czas glinianego dzbanka
prosty, złożony w malowanym kufrze

nieraz słyszę bicie serca ze śpiewem poranka
zaróżowione wtedy , zawstydzone
pośród złotych kłosów
szukało smaku razowego chleba

dosyć
jesteśmy bezdomni
tak daleko nam do siebie




4 maja 2010

siła przetwarzania

łatwiej mi być trubadurem sztormu wewnątrz roztańczonej fali
noszę ją jak zamknięte dziecko
prostsze jest wycie wiatru składającego jęzory piasku
na brzegu ,który zatapia rozterka

kocham słońce- nie zaprzeczę , że pięknie wygląda dzień zawinięty w światło
wpatruję się w deszcz jest oczywisty jak ściana kamienia
potrafisz przeniknąć kamień ?
-zapytałam kiedyś silniejszy oddech nadchodzącej burzy

...
po przeciwnej stronie przyciągania twarze przykrywa pył
liczę ziarna piasku i przytulam się do ziemi
jedno
drugie
równowaga?



19 maja 2012

kolebka

wśród korzeni zasnę
cicho tu ,przytulnie
wtulę się w ciało matki
a wiosna wije zieleń i słońce
chciałoby zabrać sen

zniknę wśród deszczu
popłynę w stronę wspomnień
schylisz się i dotkniesz śladów

i jeszcze czerwień tak gorąco
prosi o miłość
gdy usta przy zachodzie
i oczy wpatrzone w wąską przestrzeń
Pierwszy i ostatni

wypożyczono na chwile elfa powietrze
zmieszało się z zapachem fiołów
a niebo zielone, miękkie jak mchy
kwiaty z 

łączącą dzień i noc



4 maja 2010

z zapisu codziennego

sąsiedzi zaglądają przez uchylone myśli
złote paciorki , sznury gwiazd
nie wszyscy śpią
wspomnienie jak puchaty kot dociera
do białej poduszki
rozkłada się na prześcieradle

zmęczone ręce, szukają znanego kształtu
dłoni ze śmiesznym znaczkiem
niebieska litera, którą nakreśliła młodość
serce odpływa
dla ciebie koncert po dwunastej

już wiem że miłość to zbyt barwny motyl
przysiada w słoneczne dni na pachnących łąkach
czuję ciepły wiatr i pocałunki
delikatny szmer zostawionych godzin

nigdy więcej
odchodzisz zostawiając samotne sny



4 maja 2010

Na szarym tle barwne plamy

palec stopy dotknął chłodu walczącego
z pierwszym promieniem. szeleszczą liście
tuż zza oknem następny poranek wkroczył
do życia. myślę o sprawach banalnych.
lawendowe powietrze- z takim kolorem w płucach
zatrzymałabym zapach leśnych zaułków. wilgoć
paproci z kroplami w których blady fiolek wyciągając
łodygę dotyka marzeń.

zieleń w oczach i w kolorze drzew, jestem pierwotna.
skąd krew czerpie źródło? najłatwiej z serca.
nienawiść i spokój potrafię zmieścić nie zastanawiając się nad
wielkością. zanurzam się w czerwieni, a potem chwytam równo
złożony ręcznik- zielony, jak tłumaczenie wszystkiego.




4 maja 2010

wewnątrz piramidy

w krainie cieni kloszard nie jest tak brudny
jak przy świetle dnia
wąski obszar pomiędzy błękitem, a popiołem
zależny od nacisku godzin

skowronek wzbił się w przestrzeń i śpiewem
rozpala iskrę
przy której brudne ręce wydaja się czyste

chciałam pisać o miłości, ale tyle zakamarków
wyłania się codziennie
z drugiej strony i pod liściem mrok






krynoliny, koronki i klepsydra

nie wiem czy jest po kiedy dojdę
do ostatniej myśli tu
 lub jak na morzu zasnę wtulając się w coś

nie znam innego alfabetu
mogę tylko szanować wiatr i brzozę
biały pień o który lubię opierać plecy
 gdy nagły wiatr rwie liście

 nie martwię się o różowy kolor
szanuję go za czas, który przyniósł rumieńce
młodym kobietom
i jeszcze  baśnie


fantazje żyjące obok







  

Pierwszy i ostatni

wypożyczono na chwile elfa powietrze
zmieszało się z zapachem fiołów
a niebo zielone, miękkie jak mchy
kwiaty z przezroczystych płatów
zsuwały kawałki tęczy

śpiewał wiatr i dudnił uderzając
w zastygłe okno
na szybie zatrzymał się motyl
jeden z wielu części
wypożyczono go na siedem dni

życie tonie w kontrastach
ja liczę dwie barwy
a słońce tonie w odcieniach czerwieni
jakby wołało o pomoc

rozmowy ze słońcem

były wojny  łzy słone i białe
śmierć
cicho podchodzi do szczeliny otwartego okna

letnie noce  szepty kochanków
śpiew
wśród gwiazd wyśmianych dzisiaj

błękit wsparty o ścianie kwitnącej glicynii
i poranek rozpoczyna nowy dzień
zapach tego co na stole

chleb jak stara księga przypomina
jestem




linie papilarne

czasami jestem ptakiem
wspomnieniem lotu
wiatrem

błądzącym między płatkami maków
pozostało coś we mnie
słone, deszczowe
może to krople rosy zmywają
resztki nocy
teraz widzę lepiej

myślę o słowach- za małe
żeby opisać burze rozdzierającą niebo
krew płynącą pośród grudek ziemi 

      


  

na samym dnie dnia

to było wtedy kiedy miała na sobie
zieloną sukienkę
rude włosy pełne słońca
usta wyjątkowo czerwone

zmarszczki skupione małymi pajączkami
chciałabym
to nie ja to czas oddał pokłon

w płucach powiew, wdycham go
jak dotyk innego miejsca
a może to ta druga starsza od pierwszej 
rozumie znaczenie odległości  




4 maja 2010

poza czasem

mały biały domek i malwy
jeszcze wiatr kołyszący gałęzie
wczorajszy zapach to czas glinianego dzbanka
prosty, złożony w malowanym kufrze

nieraz słyszę bicie serca ze śpiewem poranka
zaróżowione wtedy , zawstydzone
pośród złotych kłosów
szukało smaku razowego chleba

dosyć
jesteśmy bezdomni
tak daleko nam do siebie



4 maja 2010

siła przetwarzania

łatwiej mi być trubadurem sztormu 
wewnątrz roztańczonej fali
noszę ją jak zamknięte dziecko
prostsze jest wycie wiatru 

składającego jęzory piasku
na brzegu ,który zatapia rozterka

kocham słońce

 nie zaprzeczę , że pięknie wygląda dzień
 zawinięty w światło
wpatruję się w deszcz

 jest oczywisty jak kamienna ściana
potrafisz ją przeniknąć ?

...
po przeciwnej stronie przyciągania twarze przykrywa pył
liczę ziarna piasku i przytulam się do ziemi
jedno
drugie
równowaga?



19 maja 2012

kolebka

wśród korzeni zasnę
cicho tu ,przytulnie
wtulę się w ciało matki
a wiosna wije zieleń i słońce
chciałoby zabrać sen

zniknę wśród deszczu
popłynę w stronę wspomnień
schylisz się i dotkniesz śladów

i jeszcze czerwień tak gorąco
prosi o miłość
gdy usta przy zachodzie
i oczy wpatrzone w wąską przestrzeń
łączącą dzień i noc




4 maja 2010

z zapisu codziennego

złote paciorki , sznury gwiazd
nie wszyscy śpią
wspomnienie jak puchaty kot dociera
do białej poduszki
rozkłada się na prześcieradle

zmęczone ręce, szukają znanego kształtu
dłoni ze śmiesznym znaczkiem
niebieska litera, którą nakreśliła młodość
serce odpływa
dla ciebie koncert po dwunastej

już wiem że miłość to zbyt barwny motyl
przysiada w słoneczne dni na pachnących łąkach
czuję ciepły wiatr i pocałunki
delikatny szmer zostawionych godzin

nigdy więcej
odchodzisz zostawiając samotne sny



4 maja 2010

Na szarym tle barwne plamy

palec stopy dotknął chłodu walczącego
z pierwszym promieniem. szeleszczą liście
tuż zza oknem następny poranek wkroczył
do życia. myślę o sprawach banalnych.
lawendowe powietrze- z takim kolorem w płucach
zatrzymałabym zapach leśnych zaułków. wilgoć
paproci z kroplami w których blady fiolek wyciągając
łodygę dotyka marzeń.

zieleń w oczach i w kolorze drzew, jestem pierwotna.
skąd krew czerpie źródło? najłatwiej z serca.
nienawiść i spokój potrafię zmieścić nie zastanawiając się nad
wielkością. zanurzam się w czerwieni, a potem chwytam równo
złożony ręcznik- zielony, jak tłumaczenie wszystkiego.
4 maja 2010



wewnątrz piramidy

w krainie cieni kloszard nie jest tak brudny
jak przy świetle dnia
wąski obszar pomiędzy błękitem, a popiołem
zależny od nacisku godzin

skowronek wzbił się w przestrzeń i śpiewem
rozpala iskrę
przy której brudne ręce wydaja się czyste

chciałam pisać o miłości, ale tyle zakamarków
wyłania się codziennie
z drugiej strony i pod liściem mrok




krynoliny, koronki i klepsydra

nie wiem czy jest po kiedy dojdę
do ostatniej myśli tu
 lub jak na morzu zasnę wtulając się w coś

nie znam innego alfabetu
mogę tylko szanować wiatr i brzozę
biały pień o który lubię opierać plecy
 gdy nagły wiatr rwie liście

 nie martwię się o różowy kolor
szanuję go za czas, który przyniósł rumieńce
młodym kobietom
i jeszcze  baśnie

fantazje żyjące obok






trzy spotkania

rozpoczyna się bieg w stronę słońca
mruczy kot cierpliwie czekając na mleko
za oknem kogut siedzi na metalowym ogrodzeniu
znikł czas w którym potrafił piać o poranku

gorąca kawa lub herbata,włączam telewizor
chwila przed progiem
za 
krople deszczu spływają w takt tego co niesie dusza
chciałabym nazwać ją kolibrem i mieć nadzieję
na skrzydłach złotych w stronę tej części
niezbadanej

gdzieś pomiędzy czasem właściwym i tym co
zatrzyma oddech
zapiszę siebie na póżniej

w ścisku powracających kroków i póżniej przytulając
szarą poduszkę
zapadam w sen
biegnę, po zielonych łąkach
przesypuję złoty piasek
a zielone drzewa cichną, bo czas ukrył 
obraz 
ten w którym nakreślono jutro






Zakamarki koła

pięknie rozświetlony ranek
tuż za szybą mojego okna
czy słyszysz jak nucę tę samą piosenkę

były wojny, łzy słone i biały zarys
zapisane wspomnienia w innym świecie
leżą cicho czekając na wiatr

letnie noce, szepty kochanków, śpiew
wśród gwiazd ukryte słowa

błękit wsparty o ścianie kwitnącej glicynii
rozpoczyna nowy dzień
zapach tego, co na stole
gonię godziny

a dalej
czas marzeń
przy starym klawikordzie
porcelanowa postać
koronki przy sukni i atłas pantofelków
z wielką kokardą
i szum i gwar
tyle już obrazów przepadło
w zakamarkach koła










Moje w Twoim


dla mnie nie drzwi
serce ma zawsze otwarte

ciepły wiatr  słońce
muzyka poranka
nocy wzrok
zamknięty w gwiazdach
czuwasz nad moim snem

nie ma słów
co kolcem zranią

od kiedy pierwszy oddech 
połączyłam z twoim obrazem







części niezapisane


a jeśli jestem ciałem, bo to jedyny ratunek dla mnie

za ścianą, która oddziela mnie od powierzchni
mój świat i obraz zapadającej nocy
księżyc, którego teraz nie widzę przedziera się
przez gęstą ławicę chmur

białe kwiaty drzewa o nazwie bez znaczenia
zapach połączył się z tym czasem
ciemnym i jasnym od lamp rozdających światło

sztuczne jest to na co patrze
kształty i barwy otaczające teraz
 zapomniałam zabrać  część mnie
na krótko udało mi się zapomnieć

zapis może być krótki a żal pozostanie
jeśli zapomnę zapytać o jutro

a jeśli nie ma nic to bez znaczenia
bo jestem i mogę wierzyć w siebie

 Wiersz powstał po przeczytaniu dosyć intrygującej powieści -Oczy Ireny



Nigdy nie myślałam tak, a jednak... a jeśli ciało jest miejscem dla duszy, której grozi nie istnienie...


1 komentarz:

  1. Jolu przeczytalam tylko kilka ...sa swietne!! Gratukuje!! Bede zagladac tu czesciej , aby sobie je poczytac. Pozdrawiam serdecznie:):)

    OdpowiedzUsuń